Też moje dzieci opowiadają, co robili z kowalskim poprzedniego dnia itp. Nie nazywają go tylko kolegą mamy. Zdarzyło im się przejęzyczyć, że to tata. Mają blokowany kontakt ze mną, również przez kowalskiego. Widują mnie dużo rzadziej, raz na dwa tygodnie lub mniej podczas, gdy kowalski z nimi mieszka.
Moim zdaniem z żoną nic nie zrobisz. Jeśli cokolwiek, to odbierasz sobie iluzję, że masz wpływ. Będzie robiła ci chciała i nie robiła, czego nie chce (nie podtrzymywać związku, nie szanować sakramentu, nie interesować się Twoją opinią itp.). Może kiedyś sama się zmieni, choć rzadko się takie historie słyszy, więc nie warto nastawiać się na chęć powrotu. Inaczej z dziećmi - tu uważam, że warto nie oddawać walkowerem mimo, że sytuacja jest beznadziejna i nie do wygrania. One nie będą takie, jak wtedy, gdyby były wychowywane tradycyjnie, po katolicku,w jednym domu przez kochających mamę i tatę. Ich postrzeganie będzie zaburzone (można nazwać nowoczesne): ojciec to może być coś na kształt kolegi, wujka, mężczyzny z doskoku wybieranego przez rządząca, kapryśną, liberalną matkę (w memach występuje określenie "madka") lub na inne sposoby przedstawianego dziwoląga. Poza tym raczej nie zbudujecie autorytetu ojca, a autorytet matki legnie po usamodzielnieniu się dzieci, kiedy przebije się złość za brak normalnego ojca. To jest coś, co najczęściej obserwuję i słyszę bezpośrednio od (dorosłych) osób z rozbitych rodzin. Walka beznadziejna, ale uważam, że warto - czasami może się zdarzyć, że dzieci będą potrzebować i damy im oparcie, może też dostrzegą, że waleczność to cnota, może nauczymy ich choćby kilku rzeczy. I ta waleczność jest też dla samego siebie. Dobrze jest spojrzeć w lustro ze świadomością, że walczę, dążę i odejdę z poczuciem, że nie zakopałem talentów.