Mont Blanc pisze: ↑21 sty 2020, 12:25
Witajcie ponownie. Wiem, że mój wątek nie cieszy się zbyt dużym powodzeniem, ale mam kolejne przemyślenia i może skłonią one kogoś do odpowiedzi.
Nie myślałam, że kiedykolwiek to pomyślę i napiszę, ale po różnych etapach po odejściu męża (etapach żałoby?) doszłam do wniosku, że na ten moment nie chciałabym jego powrotu. Modliłam się o to przez cały czas, pracowałam nad sobą (i pracuję nadal), czytam literaturę, jednak z tyłu głowy gdzieś zaczęło rodzić się pytanie, czy ja mogłabym być znów szczęśliwa z osobą, przez którą ja, ale przede wszystkim nasze dzieci, tak bardzo cierpią? Już pomijam fakt, że mąż nie ma najmniejszego zamiaru teraz wrócić, ale nie jestem w stanie wzbudzić w sobie miłości do niego, modlić się za niego i "czekać nie czekając" widząc, jak bardzo poranione są przez niego nasze dzieci. Tak, wiem, nie jesteśmy małżeństwem sakramentalnym, ale takie... niechrześcijańskie mi się to wydaje? Miłość to decyzja, ale nawet na poziomie "racjonalnym" ciężko kochać osobę, w której wzbudzam tak bardzo negatywne uczucia, która obwinia mnie o całe zło i która nie ma najmniejszego zamiaru pracować nad sobą. Mam wrażenie, że pogrzebałam teraz resztki tego, co mogło być do uratowania, ale z drugiej strony jestem spokojniejsza, bez nieustannego poczucia winy, że "znów coś źle zrobiłam". Wierzę, że narodzi się z tego coś dobrego, może niekoniecznie tak, jak ja sobie to wyobrażałam, ale Bóg wie, co robi. Jednak źle mi z tym, mam wrażenie, że "zawaliłam" coś bardzo ważnego, szczególnie ze względu na dzieci, które najprawdopodobniej już nigdy nie będą miały "normalnego" domu. No cóż, dużo różnych emocji we mnie, nie do końca sobie z nimi radzę. Chciałoby się zapytać, jak żyć, drogie bravo?
Myślę, że zdrowiejesz
Chęć powrotu osoby, która powoduje cierpienie jest dość naturalna, gdy rozpada się relacja, gdy wciąż żyje się złudzeniem, że jeszcze chwila, jeszcze trochę bardziej się postaram i wszystko będzie dobrze. Gdy te iluzje się rozwiewają, okazuje się że nie tylko da się żyć z dala od tej osoby, ale że życie bez niej jest zwyczajnie lepsze, spokojniejsze, radośniejsze, że znika z niego napięcie. To naturalne i dobre, że nie chcemy powrotu do tego co było.
Ja także nie chcę powrotu męża, takiego jakim jest teraz. Nie wyobrażam sobie już życia w taki sposób jak żyliśmy. Zajmuje się sobą, swoim zdrowieniem i swoim życiem. Na męża wpływu nie mam. Jeśli kiedyś uzna, że chce zmiany, pracy nad sobą, że małżeństwo i nasza rodzina także dla niego ma znaczenie, wtedy będę nad tym myśleć. Teraz nie ma takiej potrzeby. Mogę wspierać męża modlitwą. I uważam, że moja postawa jest bardzo chrześcijańska. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Jeśli chcę kochać bardziej, muszę rozwijać miłość do siebie.
Natomiast co do normalnego domu - mój dom od wyprowadzki męża dopiero teraz staje się normalny. Pełna zdrowa rodzina w której rodziców łączy miłość na pewno jest wspaniałym środowiskiem wychowawczym. Jednak niepełna rodzina jest zdrowszym środowiskiem wychowawczym, niż życie w domu w którym dorośli są uwikłani w trudne sprawy, zawikłaną relację, brak miłości - to jest destrukcja. Wierzę że można stworzyć normalny dom także jako samotny rodzic. Każda z nas może. Wymaga to znacznie więcej pracy, wysiłku, bo nie tylko nie ma wsparcia, ale także drugiej osoby, która powie stop, jeśli coś będziemy robić nie tak, z którą będzie można wspólnie omówić różne kwestie. Ale jest to do zrobienia. Także głowa do góry. Z Bożą pomocą wszystko się powoli układa.