Paprotka pisze: ↑13 wrz 2020, 20:02
Nie mam podstaw żeby nie wierzyć mężowi ,który od od kilku lat żyje i pozostaje w cywilnym związku z inna kobieta.
Ja rozumiem ,ze slubujemy sobie przed Bogiem ale nawet to jak widać nie pomogło. Nigdy nie czułam miłości męża. Postawę miłości ,która myśle ,ze należy się każdemu już tak. Ale to nie wystarczy jak widać.
Paprotko, a czym się rózni według ciebie postawa miłości od miłości? Nie potrafię uchwycić róznicy.
Moje doświadczenie wygląda tak, że z postawy miłości płynie miłość, z miłości także to co nazywamy zakochaniem. Gdy przyjmowaliśmy z mężem wobec siebie postawę miłości, czuliśmy się kochani, bezpieczni, miłość wtedy rosła, pojawiały się dobre uczucia. W dobrych okresach stawaliśmy się dzięki temu szaleńczo w sobie zakochani. Także po kryzysach, czy w tych czasach, gdy według współczesnych mądrych głów motylków już powinno dawno zabraknąć (maksymalnie o ile wiem łaskawcy dają pięć lat). I nie chodzi wcale tylko o zakochanie przejawiające się w sferze intymnej, ale o wszystkie te wspaniałe emocje, które są w etapie zakochania, gdy czułam się uskrzydlona, sama obecność mojego męża dawałą mi radość i siłę na kazdy dzień, gdy mój mąż był piękny i ja czułam się piękna, ja byłam dla niego, mąż był dla mnie. Byliśmy jak w Pieśni nad Pieśniami. Te najlepsze okresy naszego życia były wtedy, gdy żyliśmy z Bogiem, uczestniczyliśmy wspólnie w mszach świętych, rozmawialiśmy ze sobą o Bogu, o naszej wierze. Stąd moje głębokie przeświadczenie, że miłość do Boga jest w małżeństwie najważniejsza. Cała reszta przychodzi sama. Razem z motylkami i radością.
Przy czym w sumie nigdy nie robiliśmy takich rzeczy, które współcześni specjaliści zalecają parom, nie otrzymywałam od męża kwiatów na rózne okazje, nie zachwycałam się męzem z głupich powodów, by on czuł się męski, w zasadzie nie chodziliśmy na randki, nawet w tych okresach naszego zakochania. Za to mój mąż często mnie wtedy przytulał, poświęcał mi czas i mnie wysłuchiwał, w tych dobrych okresach wiedziałam że jestem dla męża najwspanialszą żoną, a mąż więdział, że jest najwspanialszy dla mnie, dzieliliśmy razem codzienność, często trudną, wypełnioną obowiązkami, wspieraliśmy się w nich nawzajem. Mąz wiedział, że jeśli poprosi mnie o omleta w środku nocy, to ja go dla niego zrobię z radością - to drobiazgi, ale to dzięki nim czuliśmy się dla siebie ważni. Mąż akceptował mnie, także np. za to, że obserwuję przemarsz mrówek w srodku nocy i nie protestował, gdy pozakładałam cukrowe pułapki, by móc je obserwować w naszej kuchni, tylko kolejnej nocy siedział ze mną i też się nimi zachwycał. Potem dopiero przekonał mnie, że jednak zalepi szpary, którymi się przedostają... Często wcale nie było nam łatwo, były rózne kłopoty, ale cieszyliśmy się że jesteśmy w nich razem i każdą chwilą, jaką udawało się nam spędzić razem, nawet gdy nie było ich w ciągu dnia wiele.
Były też bardzo trudne okresy gdy to wszystko znikało, gdy mąż pogrązał się w nałogach, ja czułam się winna, nie wiedziałam co się dzieje. Z czasem to tego było więcej. Gdybym jednak wtedy nadal trzymała się Boga, pewnie nie byłoby aż tak źle, jak zaczęło się dziać. Ja jednak tak bardzo bałam sie stracić męża, że to męża umieściłam na pierwszym miejscu. Mój mąż wiedząc, jak jest dla mnie wazny mógł juz sobie wtedy spokojnie na pierwszym miejscu ułożyć wszystkie swoje używki. I wtedy zaczęlismy zjeżdżać po stromym zboczu z coraz większym pędem.
To dzięki tym przeszłym zarówno złym, jak i dobrym doświadczeniom wierzę, że moje małżeństwo, obecnie tak poranione, rozbite, trudne może na powrót stać się dobre, radosne i wypełnione miłością. Wystarczy miłość do Boga, reszta ukłąda się sama - choć oczywiście nie oznacza, że małżonkowie nie muszą nic robić. Już kiedyś pisałam, jeśli miałabym możliwość zmienić jedną rzecz, którą źle robiliśmy w przeszłości i która mogłaby uratować nasze małżeństwo, to byłaby to codzienna wspólna modlitwa.