Wchodzę chyba w fazę akceptacji tego co jest. Decyzji męża do życia poza naszą rodziną. Bo prawda jest taka, że on na dziś tak właśnie decyduje i każdego dnia to potwierdza, żyjąc jak żyje - poza rodziną. Trudno mi to przyjąć i boli, ale tak jest. Ja z kolei mogę zdecydować, że mimo wszystko żyję w wierności - i jest to mój wybór i moje prawo. I mogę nadal decydować, że nie chcę wiedzieć nic o życiu męża obecnie - widzę, że to mi pomaga, że jest mi tak łatwiej. Wcześniej służyło to wypieraniu przeze mnie obecnej sytuacji, ucieczce od tego - ale może też służyć po prostu ochronie mnie. To zależy tylko ode mnie.
Uznanie, że mój mąż tak decyduje pomaga mi także przestać obwiniać różne osoby za sytuację w naszym małżeństwie. Jest prawdą, że są osoby, które wspierają taką decyzję męża. Zapewne mają mnóstwo własnych powodów by tak robić. Zapewne też część z nich jest mi wroga i jednym z motywów jest niechęć do mnie. Ale jakby traci to na znaczeniu - bo ostatecznie osobą podejmującą decyzję jest mój mąż. Nie jego mama, nie jego tata, nie jego znajomi, nie kochanka i nie żadne inne kobiety, koledzy ani nawet nie księża, którzy wspierają związki niesakramentalne.
Jasne, otoczenie wspierające małżeństwa zapewne mogłoby skłonić mojego męża do refleksji, urealnić obraz mnie, jaki mąż sobie obecnie tworzy - ale mój mąż w takim otoczeniu nie funkcjonuje. Właśnie dlatego, że nie chce. Gdy ja chcę być wierna - funkcjonuję w otoczeniu, które mnie w tym wspiera, a unikam osób, które próbują mnie od tego odwodzić, które w jakiś sposób próbują podsycać mój żal do męża i rozważać, jak on tak może. No może. Po co się w to wkręcać? Więc znów - decyzje dotyczące małżeństwa są wyłącznie nasze - moje i męża.
Dużo mi się udało puścić - i wybaczyć. Nawet nie wiedziałam jak bardzo mnie to trzymało i więziło, nie pozwalało pójść dalej.
Mogę też zdecydować, że w tej sytuacji izoluję się od męża, nie wspieram go, nie szukam u niego okruchów miłości, akceptacji. Z tym wciąż mam problem. Ale zrobiłam postępy. Uznałam, że mam prawo czuć się dobrze, gdy w czasie, gdy się widzimy mąż jest wobec mnie miły i otwarty i źle, gdy jest chłodny i odrzucający. Mam w sobie więcej pojemności na uczucia i mogę przyjąć te i te. I stawiać granice tam, gdzie je mam. Uczucia mnie o tych moich granicach informują.
Mogę nie pozwalać na nadmierną bliskość, do której mąż czasem dąży w sferze emocjonalnej. Takie chwile choć są źródłem chwilowej radości, zostawiają mnie smutną, tęskniącą, rozżaloną i rozbitą. Ale mam też prawo poczuć na przykład potrzebę przytulenia się do męża, jest naturalna. Mam też prawo postawić sobie granicę i pozostać przy tym uczuciu, nie realizując go, ale się za nie nie winiąc. I mam prawo czuć smutek, że mój mąż obecnie wobec mnie takich uczuć nie okazuje. Bez wchodzenia w jego głowę, czy w nim takie potrzeby czasem się pojawiają, czy się nie pojawiają. Dla mnie liczy się to, co mąż mi okazuje. I na to mogę reagować. Zgoda na te moje trudne uczucia, na uznanie ich w sobie pomaga. Także na uczucie żalu i zawodu. Mogę też nie pozwalać na wyrażanie przez męża jego uczuć do mnie - i tych przyjemnych i tych trudnych - w sposób, który mnie rani. I tu stawiać granicę - sobie. Wychodząc, otwarcie mówiąc co mi nie odpowiada, izolując się. Czyli zostawiając sprawczość sobie - po mojej stronie. Wtedy to ja mam kontrolę nad tym co się dzieje, nie jestem zdana na męża, bo także ja jestem tu wtedy osobą sprawczą.
Powoli uczę się też, że mogę czuć złość na postępowanie męża - i także tą złość wyrazić, albo skorzystać z energii jaką niesie, by wprowadzać zmiany choćby w mojej własnej postawie. O ile będę to robić szanując granice męża. I innych osób. Złość używana w ten sposób pozwala mi nie kulić się, gdy jestem źle traktowana, ale stanąć z podniesioną głową i powiedzieć - nie chcę byś tak robił, wychodzę, ty wyjdź, zakończmy rozmowę. Gdy to uczucie tłumię - zamieniam się w taką bezradną dziewczynkę, która tylko wszystko znosi, choć w środku się gotuje. Wtedy ta złość zamienia się w uczucie bezgranicznego smutku i bezradności. Ale uczę się też, że czasem moja złość płynie z braku akceptacji dla rzeczywistości: że nie jest tak, jak ja bym chciała. To bardzo bezproduktywne i marnujące siły.
Wciąż pozostajemy rodzicami. Decyzja męża o wycofaniu się z odpowiedzialności rodzicielskiej także mnie obciąża. Bo mąż jest tu bardzo nierówny. Duży wpływ na to mają cykle męża - jego trzeźwości i nietrzeźwości. Ale to wcale nie znaczy, że ja mam z tego powodu wszystko dźwigać na sobie. Nauczyłam się teraz przy każdym spotkaniu, niezależnie od tego w jakim mąż jest natroju, otwarcie mówić, że wciąz zalega z alimentami. Nie proszę. Informuję. Także o potrzebach syna. Bardzo pilnuję, by ten temat nie był nigdy poruszany przy synu. Efekt jest taki, że mąż często coś przekazuje - 50 zł, 100 zł. To więcej niż nic. Gdybym nie przypominała - tyle by było - nic. Nadal mam w sobie opór załatwiania sprawy aliemntów przez prokuraturę, otwarcie powiedziałam mężowi, że traktuję to jako ostateczność i wolę by płacił alimenty dobrowolnie, ale też, że nie zrezygnuję z dochodzenia zaległości. Które są potwierdzane formalnie miesiąc po miesiącu, bo sprawa jest nadal u komornika.
Mojemu mężowi komornik także zaczyna w końcu przeszkadzać w życiu - bo ostatnio miał propozycję dobrej legalnej pracy. Ale jeśli by ją podjął, większość pensji przez wiele miesięcy zajmowałby komornik. Znam męża a mąż mnie i wiem, że informował mnie o tym z nadzieją, że słysząc to sama zaproponuję, że wycofam sprawę, żeby on mógł podjąć legalną pracę. Nie zrobiłam tego. To mój mąż zdecydował o tym, że będzie unikać alimentów i pracować na czarno, likwidować konta i kupować samochód na podstawione osoby, to on się wpędził w tą sytuację - więc niech sam się z niej wyciąga. Nie oznacza to, że nie byłabym gotowa do ustęptw i wycofania sprawy - ale nie na takich głupich naiwnych warunkach. Jak zaproponuje otwarcie coś, co będę w stanie przyjąć to się zastanowię - nie muszę za niego wymyślać rozwiązań i za nim chodzić, by mu pomóc. To jego problem, który ma na własne życzenie. Skoro ja mając na utrzymaniu dziecko dawałam i nadal daję radę spłacać długi, jakie mi mój mąż uprzejmie mi zostawił, on też może sobie jakoś poradzić. W takich sytuacjach widzę, że moja praca nad sobą przynosi efekty. Ale też cieszę się, że życie w końcu choć trochę zderza męża z konsekwencjami jego decyzji. Witamy w świecie w którym nie ma już współuzależnionej żony, która będzie męża przed tymi konsekwencjami chronić.
Równolegle wciąż pracuję nad sobą i nad swoimi oporami dotyczącymi złożenia zawiadomienia do prokuratury. Choć wciąż liczę na to, że mąż koniec końców sam zdecyduje o systematycznej alimentacji i spłaceniu zadłużenia jakie ma z tego tytułu. I mam w sobie jeszcze gotowość, by trochę zaczekać. Myślę nad tym by samej sobie powiedzieć dokładnie ile czekania, na co dokładnie czekam, by tego nie rozmywać. Bo bez warunków brzegowych mogę czekać jeszcze wiele lat.
Postanowiłam też w czasie, gdy będzie akurat otwarty klimat porozmawiać z mężem, czyli niekonieczenie dziś czy jutro, i zapytać go o zakres odpowiedzialności rodzicielskiej jaki obecnie chce realizować. Bo tak, gdy jest jakaś potrzeba dziecka, wychowawcza, organizacyjna, ja jestem wobec męża petentem. Zawsze w pozycji proszącej. Nigdy nie wiem, na co mogę liczyć. Czasem mąż się angażuje, czasem nie. Niech mój mąż przemyśli i zadeklaruje, w co obecnie chce się angażować, o czym mam go informować, o czym nie. Ja wtedy też będę mogła przemyśleć i zgłosić swoje uwagi i zastrzeżenia, z założeniem, że mąż je przyjmie lub nie. Może da to efekt, może nie, ale ja poczuję się lepiej poruszając ten temat.
Na razie mam też spokój z lękami i paniką związaną z ciągami męża, to odbierało mi mnóstwo energii. Wiem, że we współuzaleznieniu są nawroty. Ale na razie to się we mnie skończyło. Bardzo ciężko na to pracowałam i proces był bardzo bolesny i trudny. Ale jest lepiej. I nagle mam mnóstwo wolnej energii. Nie wyczerpuję się już lękiem i paniką, niezależnie od stanu w jakim jest mój mąż. Zostawia mi to wolne zasoby sił.
Zapisałam się na prawo jazdy. Znalazłam szkołę jazdy, której właścicielka zgodziła się, bym płaciła za kurs w niewielkich ratach przez cały kurs, ważne bym opłaciła całość do końca jazd. To będzie dla mnie duży wysiłek, ale też mam poczucie, że zrobię coś dla siebie. Lubię podróżować, a samochód to nowa jakość tych podróży i większa swoboda. Na razie jest poza zasięgiem moich możliwości finansowych, ale zbliżam się do dnia, gdy spłacę wszystkie długi. Więc się cieszę. Zaczynam kurs 10 czerwca, gdy tylko mały zakończy egzaminy po nauczaniu domowym. Mamy za sobą połowę - wszystkie z sukcesem. Druga połowa przed nami.
Doszłam też już do siebie na tyle, by zacząć myśleć o podjęciu na nowo stałej pracy. Mam ograniczone możliwości z uwagi na bycie samotną mamą, więc szukam pracy zdalnej, lub o mieszanym charakterze. Ilość takich miejsc pracy się w ostatnim roku mocno powiększyła, więc jestem dobrej myśli
Z tego powodu potrzebuję pomyśleć o fryzjerze i czymś porządnym do ubrania - więc szukam też dodatkowego zlecenia, które pomoże mi na to zarobić. Zaraz wakacje, odpadnie nauka, zyskam trochę więcej czasu.
W moim dołku życiowym, dołku zasobów życiowych i sił do życia pojawiła się w końcu drabinka, po której mogę zacząć się wspinać
Czuję wewnętrznie, że kończę okres żałoby związany z opuszczeniem mnie przez męża, że wchodzę w fazę akceptacji, reorganizacji. I mam już w sobie siły na to, by tak szczebelek po szczebelku zacząć wychodzić. To był bardzo trudny okres w moim życiu - pod każdym względem: i emocjonalnym, bo porzucenie przez męża jest ciężkim doświadczeniem, i organizacyjnym - ze względu na te długi z którymi zostawił mnie mąż, na utratę pracy, na trudności logistyczne związane z godzeniem pracy z opieką nad synem, jego rehabilitacją, nauczaniem domowym, i życiowym - bo mierzyłam się z tym wszystkim będąc w złym stanie psychicznym i fizycznym. Cieszę się, że zdecydowałam się na poświęcenie się w tym trudnym okresie terapii, wyciszeniu się, odejściu od świata, ograniczeniu potrzeb, ułożeniu swojej relacji z Bogiem. To wszystko pomogło mi odnowić moje zasoby sił życiowych. Nie mam ich jeszcze dużo, ale wystarczająco, by wejść na pierwszy szczebelek. Nie wiem ile tych szczebelków jest, ale też wiem już, że nie muszę wiedzieć.
W najgorszym dołku oddałam się w prowadzenie Maryi, i od tego momentu zawsze miałam Jej wsparcie, prowadziła mnie za rękę, krok po kroku. Zbliżyłam się też dzięki Niej do Świętego Józefa. Mam teraz dwójkę wspaniałych rodziców, którzy pomagają mi dojrzeć, dorosnąć, którzy mnie wspierają. Jestem pod dobrą opieką.
Nie wahajcie się zwracać do Maryi i do Świętego Józefa, wsparcie od nich jest realne, doświadczalne, a bywa tak cudowne, że aż trudno w nie uwierzyć, nawet gdy doświadcza się go bezpośrednio, tu i teraz
To moje świadectwo - skrajnej racjonalistki, która musi mieć wszystko czarno na białym, przeanalizowane, sprawdzone, wytłumaczone i zracjonalizowane. Mój racjonalizm w oparciu o moje doświadczenia ostatnich trzech lat może powiedzieć tylko jedno - Bóg jest wspaniały i może działać i działa poza granicami naszego pojmowania, naszej racjonalności, i naszych wyobrażeń. Wiele lat sądziłam, że Bóg jest, ale jest odległy, że dał nam wolną wolę i nas zostawił, ale teraz wiem już, że tak nie jest. Jest także naszym czułym rodzicem i możemy mieć z Nim bliską relację.
Wzmocniło mnie też to, że sobie uświadomiłam, że ja przez to wszystko przeszłam i że nie byłam w tym nigdy sama, że zawsze znalazł się na mojej drodze ktoś, także tu na forum, kto podał mi rękę, napisał ciepły mail, post, porozmawiał, wsparł modlitwą, zachęcił do udziału w rekolekcjach, do terapii, do zadbania o swoje potrzeby, podsunął lekturę, konferencję, ktoś kto zwrócił mi uwagę, gdy się zapętlałam. Forum i cała społeczność wokół forum była dla mnie ogromnym wsparciem przez cały ten trudny czas, szczególnie w najcięższych dołkach. Wiele się nauczyłam - o komunikacji, o istocie małżeństwa, o miłości, o relacji z Bogiem, o życiu, o Krzyżu, o radości życia i o tym, jak mierzyć się z trudnościami, jak opiekować się sobą. I wiele więcej.
Chcę bardzo podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali tu na forum, nie tylko bezpośrednio, ale też dzieląc się swoimi historiami, przemyśleniami. Dziękuję także naszemu wspaniałemu zepołowi moderacji za cierpliwość do mnie, za informacje zwrotne, wskazówki.
Przede mną mnóstwo wyzwań, więc postanowiłam ograniczyć swoją aktywność na forum. Tych sił przybywa mi powoli, muszę nimi rozsądnie gospodarować. Postanowiłam za wyjątkiem awaryjnych sytuacji, pisać w swoim wątku nie częściej niż raz w tygodniu. I przeglądać forum, forumową pocztę i odpisywać na posty w innych wątkach nie częściej niż dwa razy w tygodniu. Przytulam wszystkich mocno i jeszcze raz z całego serca dziękuję całej społeczności forumowej. Jesteście wszyscy wspaniali - i dobrze, że jesteście
Z modlitwą