Pavel pisze: ↑27 sty 2020, 17:18
Im więcej czasu upływa po kryzysie i powrocie żony, tym bardziej widzę i czuję jak kiepsko się dobraliśmy.
Również doszedłem do wniosku, że nie miałem za bardzo pojęcia czym tak naprawdę jest miłość. Tyle, że mimo wszystkich braków (niezaspokajane potrzeby i...nie tylko to) ja z kolei nie przeżywam udręki, a pracuję nad tym co sam sobie wybrałem. Zarówno żonę jak i swoje niedoskonałości, które staram się konsekwentnie zmieniać.
Budować gdy wszystko idzie gładko to żadna sztuka. Naprawić taki bałagan, tu zbudować coś solidnego - to dopiero coś.
To jak z miłością bliźniego - łatwo miłować tych którzy nam dobrze czynią, ale prawdziwym wyzwaniem jest miłość nieprzyjaciół.
Takie przemyślenia daje mi zbliżanie się do Boga.
Ja sobie myślę, że na dłuższą metę idea "dobrania się" jest jedynie romantycznym mitem. Różnimy się między sobą, już sama różnica między kobietą a mężczyzną jest ogromna. Do tego dochodzą różnice indywidualne, różne doświadczenia, różne oczekiwania (w dodatku część z nich kompletnie przez same osoby mające te oczekiwania nieuświadomiona - co gmatwa wszystko jeszcze bardziej), różne wizje co do roli żony i męża, wychowania dzieci, priorytetów życiowych. Co nowe pole, nowy aspekt to więcej różnic. Jak się trafi coś o czym myślimy jako o podobieństwie, to albo mamy szczęście, albo jak wejdziemy w detale ujawnią się dalsze różnice.
Załóżmy, że dwie osoby kochają wyjazdy w góry. Super - wspólna pasja na pewno ich połączy. A potem wchodzimy w detale - jeden kocha spać po dziwacznych schroniskach i łazić z namiotem na plecach, drugi woli stacjonarny punkt z dobrymi warunkami i jednodniowe wycieczki to tu to tam. Jeden lubi włazić szybko, drugi równym tempem. Jeden woli trasy ekstremalne, drugi widokowe. Dla jednego strugi deszczu to żadna przeszkoda, drugi nie wyjdzie w górę nawet przy lekkiej mżawce. Jeden w górach ceni samotność i najchętniej przeszedłby po pustych szlakach, drugi lubi się integrować po różnych przygodnych zajazdach, ogniskach i takich tam. Tak samo ze wspólna pasją do muzyki (jak głośno słuchać, kiedy, hehehe). Oboje lubimy ogórkową - wow - dopóki nie dojdziemy do kwestii przepisu. I tak z każdym "podobieństwem".
Myślę, że rzadkie przypadki w których wydaje się, że ludzie są dobrze dobrani to tak naprawdę przypadki w których jest dwoje dojrzałych ludzi. Którzy potrafią żyć ze sobą i radzić sobie z różnicami i się nimi cieszyć, szanować je i kochać tą inność w drugim człowieku. W wielu rzeczach nie zgadzam się z Panem Pulikowskim, natomiast gdy mówi, że żaden mężczyzna nie pasuje do żadnej kobiety, oraz że podstawowym zarzutem mężczyzny do żony jest to, że jest ona kobietą, a żony do mężczyzny, że jest on mężczyzną - to pod tym mogę się podpisać bez najmniejszych wątpliwości.
Dlatego myślę sobie Pavle, że skupianie się na niedobraniu (które zakłada fikcyjną ideę, że można się z kimś dobrać, czyli trafić lepiej/wybrać mądrzej) na dłuższą metę małżeństwu szkodzi. Mądra jestem oczywiście po szkodzie - moje małżeństwo jest w bardzo bardzo głębokim kryzysie i oprócz wszystkich innych błędów które popełniłam nie uniknęłam także tych związanych z mitologią dobrania się.
Z perspektywy czasu te momenty, kiedy szanowałam dzielące mnie z mężem różnice, nasze inne punkty widzenia, jego postawę - były tym, co teraz wspominam jak wspaniałe, rodzące ogromną bliskość, zaufanie. Szczególnie, gdy napotykałam wzajemność. Wtedy też najwięcej zyskiwałam, uczyłam się od męża. Kiedy zaś tylko zaczynałam myślenie w kierunku, "żeby on był inny" wszystko to się rozwiewało.
Myślę więc sobie, że zamiast zamartwiać się niedobraniem, warto obudzić w sobie postawę fascynacji tą innością współmałżonka, chęci poznania innego wszechświata - nie jako badacza cudów, ale jako właśnie miłującej osoby. Poznać, aby pokochać? Jak uda się odrzucić wartościowanie (ma inaczej niż ja i tu i tu i tu i tu też, i znowu - co za niedobranie), może uda się z ciężkiej orki na układaniem relacji przejść do wspólnej przygody w której da się czuć bezpiecznie, radośnie, nie oceniającym i nie ocenianym. W takiej relacji chyba łatwiej także wszelkie różnice ujawniać - dzięki czemu komunikacja może być bardziej otwarta.
Bo tak z podkulonym ogonem chowamy swoje myśli, emocje, uczucia - aby czasem na jaw nie wyszła kolejna różnica, przyprawiająca nas o poczucie beznadziei i "niedobrania".
Myślę, że równie fantastyczne jest odkrywanie i wypracowywanie tego, co naprawdę nas łączy. A połączyć może nas właśnie to, co nas dzieli i różni. Z mężem lubiliśmy wspólnie gotować - dla rodziny, dla przyjaciół, dla siebie. Dawało nam to poczucie wspólnoty - i jakoś tak naturalnie się nam z czasem poukładało co kto robi, właśnie dzięki różnicom - bo okazało się, że dzięki nim się w tej kuchni super uzupełniamy. To jedne z najfajniejszych momentów, kiedy byliśmy razem. Lubiliśmy też wspólne miejskie wyprawy - zwykle właśnie, gdy zaczynaliśmy korzystać z dzielących nas różnic, mieliśmy najfajniejsze przygody. Ja lubiłam zaglądać w różne dziwaczne miejsca - mój mąż miał opory, ale zwykle dobrze się potem bawił, mąż z kolei potrafił zagadywać do ludzi, przed czym ja miałam opory - a dzięki niemu poznaliśmy sporo naprawdę fascynujących osób. Miał niesamowity talent - sama nie wiem, czy do wynajdywania oryginałów, czy też do znajdowania tego czegoś fantastycznego w wydawałoby się zwykłych ludziach. Mąż potrafił przy tym zacząć rozmowę z osobą, do której ja bym sama w życiu nie podeszła, ja potrafiłam wleźć tam, gdzie mąż by się sam wleźć nie zdecydował.
Dzięki tym naszym różnicom nasze wyjścia robiły się wręcz magiczne - nawet zwykłe wyjście do kina było zwykle odjechaną przygodą. To była jedna z tych rzeczy, których wiele osób nam zazdrościło, a niektórzy znajomi podejrzewali nas, że trochę dopisujemy i swoje przygody ubarwiamy. Bo gdy w końcu udało się nam wyrwać do kina, na weekend, gdziekolwiek - to wracaliśmy z masą wrażeń, opowieści, przygód. I nie do końca potrafiliśmy wyjaśnić, jak to jest, że w naszym przypadku tyle się nam przydarza. No bo większość ludzi jak szła do kina, to oglądali film, potem szli na jakieś ciastko i wracali do domu z kina. The end. A to właśnie otwartość na różnice, chęć podążenia za tym drugim, a nie nakrzyczenia na niego, że jest głupi, nienormalny i co sobie myśli, tak to się nie robi. Bo przecież mąż mógł mnie stopować - no gdzie leziesz, nie wpuszczą nas, po co nam to, co ty znów wymyślasz, a ja mogłabym robić to samo - no weź przestań, gość jest jakiś podejrzany, gdzie będziesz z takim typem gadać... Więc drogi Pavle, być może niedopasowanie to najlepsze co tak naprawdę się nam przytrafia - jeśli tylko umiemy je docenić